wtorek, 28 maja 2013

Dzień 112 – 28.05.2013



godzina 08.00 – mieszkanie
            Czyżbym wpadł w śpiączkę i przespał kilka miesięcy? Widok za oknem bardziej pasuje mi do późnego listopada, niż końcówki maja. Nie wyjdę tam w tej cieniuteńkiej kurtce, której obecnie używam. Bez zastanawiania wyjąłem z szafy trochę grubszą skórzaną kurtkę i szalik.

godzina 14.00 – uczelnia
            Napisanie kolokwium z niemieckiego zajęło mi około piętnastu minut. Właściwie, zanim prowadząca skończyła omawiać o co chodzi w poszczególnych zadaniach, trzy z nich miałem już rozwiązane. Chociaż jeden problem mniej.

godzina 15.50
            – Mam nadzieję, że te zajęcia skończą się do siedemnastej – mruknął Maciek.
– Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej!
– W ogóle boli mnie dziś wątroba. Myślisz, że to przez picie? – spytał.
– Tak.
– Ile potrwa regeneracja? Dzień, dwa? Może cztery?
– Nie mam pojęcia.
– Och, muszę przestać imprezować! Oczywiście nie tak nagle, stopniowo, powoli, ale jednak ograniczyć ilość spożywanego alkoholu.
– Maciek, spróbuj się odrobinę skupić i napiszmy ten głupi program – warknąłem zaciskając zęby. Maciek zachowuje się dziś jak niesforne dziecko, które kompletnie niczym się nie przejmuje.

godzina 16.30
            Zajęcia dalej trwają. W ciągu godziny prowadząca zdążyła opowiadać żarty, śmiać się, popłakać, a potem znowu wrócić do dobrego nastroju i znowu popłakać. Kompletnie nie ogarniam.
– Kiedy chcą państwo pisać kolokwium?! – spytała podniesionym tonem.
Zapanował szmer. Próbowaliśmy wymyślić odpowiedni termin. Na twarzy prowadzącej widniała coraz większa irytacja.
– Dobra! Nie zrobimy tego kolokwium! – krzyknęła.
– Jak to? – spytał ktoś z grupy.
– Dzisiaj napiszecie dwa programy, a potem rozwiążecie dwa zadania w Excelu, wyślecie mi to na maila. Dam wszystkim piątki, tylko miejmy to już za sobą!
Zapanowała ogólna euforia. Jedno kolokwium z matematyki mniej.
– Ona to ma jednak takie dobre serce! – rozczulał się Maciek. Jego też dzisiaj nie ogarniam.

godzina 17.30
            Ćwiczenia nadal trwają, a liczyłem, że o siedemnastej będę wolny. Mam już całkowicie dość. Chyba postradam zmysły.

godzina 18.50
            Właściwie nie wiem co się dzieje. Mam wrażenie, że poruszam się we zwolnionym tempie. Ktoś coś do mnie mówi, ale nie bardzo wiem co. W międzyczasie sam próbuję dowiedzieć się jak rozwiązać wspomniane zadania w Excelu. Wpisuje ostatnie cyferki. Niektórzy już wyłączają komputery. To koniec, nareszcie!

godzina 19.45 – autobus
            Uciekł mi pociąg, a nawet szybki autobus. Muszę jechać innym, który zatrzymuje się co trzy minuty. Ważne, że chociaż jadę w stronę mojego miasta. Tam przesiąść się na kolejny autobus i wrócić do domu. Nie chcę już niczego więcej.
            Przynajmniej wiem czemu tak bardzo zamulałem na zajęciach. Siedzieliśmy we dwadzieścia osób ponad trzy godziny bez chwili przerwy i nikt z nas nie otworzył okna. W powietrzu musiało być więcej dwutlenku węgla niż tlenu. Jestem totalnie wykończony tym dniem.
            Teraz siedzę  razem z panem pijącym piwo i dwoma zbuntowanymi nastolatkami. Dziewczyny plotkują na cały głos.
– Chciałbym pogadać z tą Pati – przyznała jedna.
– Ta, ona spoko jest. Nawet w ciąży paliła fajki i czasem wypiła browar – dodała druga.
– Pamiętam! A raz na imprezie była bójka. Ktoś jej jebnął w brzuch!
O mój Boże, dlaczego muszę jeszcze wysłuchiwać tej patologii? Ten dzień był wystarczająco męczący i przykry. I jak można być zafascynowanym takim zachowaniem? Czy naprawdę mamy w społeczeństwie tak wielu kretynów?

godzina 21.00 – mieszkanie
            Dom! Nareszcie! Mama zadzwoniła do mnie i powiedziała, żebym przejechał tylko kilka przystanków, wysiadał z autobusu, a ona przyjedzie po mnie samochodem. Zjem obiad na kolację i będę mógł odetchnąć.

Podsumowanie dnia: Męczarnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz