wtorek, 21 maja 2013

Dzień 105 – 21.05.2013



godzina 10.30 – uczelnia
            Skończyliśmy laboratoria, a potem razem z Maćkiem ostatecznie oddaliśmy projekt. Dostaliśmy wspaniałą piąteczkę, ale najważniejsze, że więcej nie musimy o tym myśleć. Patrząc na zegarek z przerażeniem stwierdziłem, że do zajęć z niemieckiego mam jeszcze ponad trzy godziny czasu.
– Okej, ja jadę do domu. Nie będę siedział tu pół dnia i czekał na język obcy.
– Ty wagarowiczu! – udał oburzenie Maciek.
– Też byś uciekł, gdyby nie fakt, że nie masz już nieobecności do wykorzystania.
– Cóż, prawdopodobnie tak by było…
– Z resztą ten niemiecki jest na poziomie przedszkola. W ogóle nie musiałbym tam chodzić, a i tak zdałbym na dobrą ocenę. Pojadę do domu i spróbuję ruszyć coś nasz projekt z odpadów.
– Przydałoby się go zacząć. Trzeciego czerwca jest ostateczny termin oddania.
– Ostateczny termin to będzie we  wrześniu, ale byłoby miło mieć wolny wrzesień – odparłem.

godzina 13.00 – mieszkanie
            Zgodnie z obietnicą postanowiłem zająć się owym projektem. Największy problem polega na tym, że nikt z grupy nie wie co tak właściwie mamy zrobić. Prowadzący przeprowadził tylko jedne zajęcia, w czasie których powiedział mniej więcej jedno sensowne zdanie:
– W ramach projektu mają państwo zaprojektować instalację, która zrobi brykiet z młóta.
            Jak się okazało młóto jest odpadem powstającym podczas wytwarzania piwa. Według wszelkich źródeł z młóta robi się paszę dla bydła. Na temat wytwarzania z niego brykietu wiadomo tyle, że jest to możliwe. Jak? Tego nie wie żadna strona Internetowa, żaden artykuł i żadna znana mi książka.

godzina 14.00
            Napisałem coś, co można w ostateczności nazwać wstępem teoretycznym. Szkoda, że nie mam pojęcia co dalej…

godzina 17.00
            – Jak smakował obiad? – spytała mama gdy zmywałem naczynia.
– Może być.
– Och, jesteś najbardziej niewdzięczną osobą, dla której można gotować – westchnęła. – Tobie nic nie smakuje!
            Większości osób wydaje się dziwnym fakt, iż nie odczuwam najmniejszej przyjemności z jedzenia. Nie lubię jeść. Robię to tylko dlatego, że trzeba. Dzielę potrawy na dwa gatunki: „wyjątkowo niedobre” i „może być”. Nie mam żadnej ulubionej potrawy ani ulubionego smaku. Ludzie twierdzą, że to wielce nienormalne i stanowi poważny problem. Osobiście nie widzę żadnego problemu. Co za różnica czy jedzenie mi smakuje? Spożywam całkiem normalne posiłki, w żadnym wypadku nie jestem anorektykiem. Nie siedzę przy stole narzekając, po prostu nic nie mówię. Zjadam co mam zjeść i nie doszukuje się w tym głębszego sensu. Niektórych nie bawi oglądanie telewizji, innych czytanie książek, a mnie jedzenie. Czy to aż tak przerażające?

Podsumowanie dnia: Ech, te studia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz